Spis treści
Historia myślenickiej willi nie jest odosobnionym przypadkiem. To przykład problemu, który pokazuje w jaki sposób cenne architektonicznie obiekty, nie znajdujące się w rejestrze zabytków, często celowo zaniedbywane, przegrywają z deweloperską machiną przy bierności lub kontrowersyjnych decyzjach urzędników, w tym również i tych powołanych do ich ochrony.
Willa Krzyszkowskich – może jaskółka, ale wiosny nie uczyni
Historia willi przy ulicy Niepodległości w Myślenicach to gotowy scenariusz dramatu o niszczeniu lokalnego dziedzictwa. Budynek, należący niegdyś do zasłużonej dla miasta rodziny, był świadkiem historii i miejscem spotkań miejskiej śmietanki towarzyskiej. Wybudowany został w 1936 r. wg projektu Jana Hołuja juniora, syna znanego myślenickiego budowniczego i architekta. Willa znajduje się w narożniku ulic Sobieskiego i Dąbrowskiego na obszernej działce 100 m od myślenickiego Rynku. Po sprzedaży nieruchomości firmie deweloperskiej rozpoczął się proces, którego finałem miała być rozbiórka. Kluczowa okazała się na wiosnę 2025 r. opinia Małopolskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, który przychylił się do wniosku właściciela o wykreślenie willi z gminnej ewidencji zabytków, opierając się na ekspertyzie o jej złym stanie technicznym.
Decyzja wywołała falę społecznego oburzenia, a petycję w obronie budynku podpisało ponad 1500 osób. Dopiero presja mieszkańców i nagłośnienie sprawy w mediach sprawiły, że nowa wojewódzka konserwator zabytków w sierpniu 2025 roku wszczęła z urzędu procedurę wpisu willi do rejestru zabytków – najwyższej formy ochrony. Ta interwencja "za pięć dwunasta" wstrzymała rozbiórkę, ale pokazała, jak krucha jest ochrona obiektów, gdy interes inwestora spotyka się z urzędniczą uległością.
Wrocław - gdy zgoda jest problemem, a bezkarność rozwiązaniem
Wiele miejsc w Polsce jest areną podobnych, a czasem nawet bardziej bezwzględnych działań. Najbardziej jaskrawym tego przykładem jest los ponad 120-letniej willi przy alei Kasprowicza we Wrocławiu.
W marcu 2024 roku, w sobotni poranek, ciężki sprzęt niemal zrównał z ziemią budynek z 1905 roku, wpisany do gminnej ewidencji zabytków. Rozbiórka była całkowicie nielegalna – odbyła się bez żadnego pozwolenia. Co więcej, wcześniej właściciel bezskutecznie starał się u konserwatora o zgodę na rozbudowę, która w ocenie urzędu zniszczyłaby historyczny charakter obiektu. Gdy legalna droga zawiodła, inwestor postawił na fakty dokonane. Finał sprawy jest równie bulwersujący: prokuratura zawiesiła śledztwo, ponieważ nie udało się przesłuchać prezesa spółki będącej właścicielem – obcokrajowca, który okazał się nieuchwytny. Historia ta pokazuje nie tylko pogardę dla prawa, ale i jego bezradność.
To nie jedyny taki przypadek w stolicy Dolnego Śląska. Głośnym echem odbiła się również rozbiórka domu towarowego Solpol, ikony polskiego postmodernizmu. Mimo apeli o jego ochronę jako symbolu transformacji, budynek nigdy nie został wpisany na listę zabytków, co otworzyło drogę do jego zniszczenia. Te przykłady pokazują, że we Wrocławiu zagrożone jest zarówno dziedzictwo historyczne, niszczone nielegalnie, jak i to młodsze, usuwane w majestacie prawa.

i
Warszawa, Kraków - schemat, który się powtarza
Stolica i dawna stolica Polski to kolejne punkty na mapie architektonicznych strat, gdzie powtarzają się te same mechanizmy.
Willa Ronikierów w Ząbkach pod Warszawą została zburzona w atmosferze urzędniczego chaosu. Władze miasta twierdziły, że obiekt jest w ewidencji, czemu zaprzeczał wojewódzki konserwator, co ostatecznie ułatwiło rozbiórkę.
Kamienica przy ul. Łuckiej 8 w Warszawie to przykład skrajnej samowoli. Budynek zburzono pomimo objęcia go tymczasową ochroną konserwatorską.
Kamienica przy ul. Stradomskiej 12-14 w Krakowie ilustruje metodę likwidacji "po trochu". Podczas budowy hotelu deweloper wyburzył część zabytkowej konstrukcji, tłumacząc to złym stanem technicznym i koniecznością ratowania reszty budynku, co wzbudziło sprzeciw konserwatora.

i
Anatomia niszczenia lokalnego dziedzictwa - zły stan, luki prawne i bierność urzędów
Analiza tych przypadków ujawnia wspólny schemat działania. Na początku jest wartościowy, lecz często celowo zaniedbany budynek. Następnie pojawia się inwestor z planem budowy obiektu o znacznie większej kubaturze i wartości rynkowej. Kluczowym narzędziem staje się ekspertyza techniczna dowodząca, że zabytek grozi zawaleniem i nie nadaje się do remontu.
To właśnie na podstawie takich dokumentów konserwatorzy zabytków podejmują decyzje o wykreśleniu obiektu z ewidencji lub godzą się na daleko idącą "przebudowę", która w praktyce jest rozbiórką. Gminna Ewidencja Zabytków (GEZ), w przeciwieństwie do rejestru, oferuje iluzoryczną ochronę i to właśnie z niej najłatwiej usunąć niewygodny budynek. Deweloperom często bardziej opłaca się zapłacić karę za samowolę budowlaną, niż ponosić koszty renowacji, a zysk z nowej inwestycji wielokrotnie przewyższa ewentualne sankcje.
W tym procederze rola urzędnika-konserwatora staje się kluczowa. Jego bierność, opieszałość lub, co gorsza, aktywna zgoda na demontaż dziedzictwa, otwiera deweloperom drogę do realizacji ich celów. Każda taka decyzja to nieodwracalna strata dla tkanki miejskiej, zrywanie historycznej ciągłości i wymazywanie zbiorowej pamięci. Sprawa willi Krzyszkowskich pokazuje, że skuteczną tamą bywa jedynie głośny sprzeciw społeczny. Pozostaje jednak pytanie: czy presja obywatelska to jedyny ratunek dla polskiego dziedzictwa architektonicznego?

Zobacz także: Wspaniały dom przysłupowy w Wolimierzu